Podczas przeglądania i wyrzucania londyńskich papierów zauważyłam, że wciąż się tu plącze pierwszy i niedoskonały szkic pierwszej części spisu obowiązków au pairs.
O jego sporządzenie poprosiła mnie trzy lata temu nasza chef: że niby w parę tygodni zaobserwowałam więcej, niż ona za 16 lat… a mój angielski jest lepszy(?), niż jej – dumnej córy wschodniego Londynu…
Dodatkowym wymogiem było raczej-podstawowe słownictwo – odbiorcami miały być osoby przyjeżdżające do Londynu by się języka dopiero nauczyć.
Pierwszy, odręczny szkic, przedyskutowano z P, rozszerzono o choreografię i timing, napisano na komputerze (częściowo w godzinach pracy, częściowo za dodatkową opłatą):
Teraz widuję tu i ówdzie skrawki tych instrukcji i filozofii. I uśmiecham się do życia, jakie ‚prowadzą’ w oderwaniu od autorki.
Choć podczas obecnego pobytu nie świadczę żadnych usług na rzecz akademika (więc nowych obserwacji brak), przed paroma kwadransami powiedziano mi (z wyraźną intencją sprawienia przyjemności), że jednym z ważniejszych przejawów twórczego a nawet estetycznego (czy może estetyzującego?) podejścia do życia jest „podobna do mojej choreografia codzienności… radość, zwinność, celowość ruchów w czynnościach dużych i małych, oszczędność i precyzja działań”… Które tak czy owak wykonać musimy, poświęcając im w każdym tygodniu wiele minut i godzin.
Komu to zawdzięczam (jeśli jest tu jakiś okruszek prawdy)? Oj, to dopiero długa historia!… Z wzorami i antywzorami. Bo czasem wypracowujemy coś jako sprzeciw… nawet bunt wobec nieudaczników, złoszczących się na cały świat (w tym – na nas), że czasem trzeba się wysilić w zakresach dużych i małych.