Pozowałam M do tego portretu w listopadzie 1990. Jakieś smuteczki (pierwsza smuga cienia?) – paleta nieukończonego studenckiego ‚oleju’ oddaje to i owo…
Dokładnie tydzień temu pożegnaliśmy Mamę M.
Cztery lata i tydzień po Tacie… i jakoś ten pogrzeb odświeżył i odnowił tamto. Aż do kości i już bez znieczulenia, jakie często występuje w pierwszych tygodniach, gdy dostanie się obuchem nagłej śmierci bardzo bliskiej Osoby.
Przez pamięć przewijają się obrazy barwne i plastyczne, stosownie do osobowości Żegnanej – to Ona w końcu zainspirowała Najmłodszą do plastycznych poszukiwań:
Wspólne prace przy przygotowywaniu wesel obu córek…
Albo Jej niepokój przed wyprawami górskimi czy autostopowymi (ja w roli inspiratorki, by nie rzec, podżegaczki)…
Potem Jej i mojego Taty zaniepokojone dywagacje-spekulacje, jak też sobie dziewczyny radzą w dżdżystą pogodę…
Jej zatroskane pytanie gdy G oznajmiła zamiar zamążpójścia (za człowieka postrzeganego w towarzystwie, jako dobry i odpowiedzialny, co się po 17 latach całkowicie potwierdziło), czy się dobrze zastanowiła. Córka – w naszym domu Filutem zwana z powodu niezawodnego poczucia humoru – odpowiedziała: ‚…ależ mamo, ja mam już prawie ćwierć wieku!…’
Słonecznie-mroźne listopadowe popołudnie to nie najgorsza pora na dopełnienie tego, co nieuchronne. Odcienie cienia czają się cierpliwie za bramami miasteczka zmarłych…