Archive for Październik 2008

Dosmaczająco, rozgrzewająco…

25 października 2008

Nie ma powrotu z Londynu, bym nie uzupełniła przypraw. Naturalnie chińszczyzna i pomysły hinduskie są tam w znacznie większym wyborze i bliżej oryginalnych tonacji smakowych (to, co potrafią zrobić ze zwykłym curry polscy dystrybutorzy woła o pomstę do nieba – i to głosem mocnym i wielkim…)
Naturalnie…
Tyle, że na starożytnej, odziedziczonej po Cioci, półeczce (jeszcze na potrzeby akademikowego żywota) nie ma już naprawdę miejsca.
zabawa polega więc ostatnio na dobieraniu wąskich słoiczków – by się ich zmieściło 4 albo i 5 w jednej przegródce.
I oczywiście wedle częstości użycia trzeba poustawiać.

A potem można już działać. Gorące chilli con carne działa cuda na ciało i ducha przeziębionego ludzia. Nawet gdy ten ludź upierał się przed samym sobą (jeszcze pół godziny przed wzięciem się do działania), że nie ma za grosz apetytu…
Smacznego! Gorącego!
(At least some like it hot).

Dekrety, dyspense

9 października 2008

Piękną wiosną natknęłam się na dekret mojego arcybiskupa. Na drzwiach kościoła parafialnego przybity.

W pewnych świątyniach można zdobyć odpust w roku Św Pawła.

Widzę ostatnio co drugi dzień niewymienionego Świętego Pawła: drugą co do wielkości (a kto wie, czy również nie ważności) świątynię chrześcijańską. Gdzie nie raz byłam pod koniec stycznia na nabożeństwie ekumenicznym w święto Nawrócenia Pawła z Tarsu…

…i tak się zastanawiam, czy nie poprosić (duchowo) kardynała o dyspensę-rozszerzenie… i zapracować sobie ekumenicznie (a jeszcze przekornie*) na grzechów niektórych odpuszczenie…

___
*Jak wiadomo, reformacja zrodziła się między innymi ze sprzeciwu wobec wynaturzeń w ‚obrocie’ odpustami. Odtąd protestanci mają dla tego narzędzia rozwoju osobistego stosunek raczej nieufny…

W stronę kiczu

3 października 2008

Dobrze, że się ostał ten sweter. Z czasów licealnych. Wełna: bardzo gruba, kilimowa produkcji nowozelandzkiej, ‚zaoszczędzona’ dzięki naszemu (dzieci) pedantycznemu i perfekcyjnemu zbieraniu i sortowaniu ścinków-odpadków po-kilimowych. Mama dorabiała rękodziełem artystycznym na dwumetrowym krośnie. Przez to, że nigdy nie miała braków wagowych, mogliśmy sobie czasem zabrać kilka nowiutkich motków.

Pomyślany został jako z lekka kiczowaty ‚sweter górski’. Jedna z pierwszych moich produkcji (jeśli nie najpierwsza). Jelonki rozrysowałam z lekką inspiracją jakiegoś wzoru; drzewo – zupełnie oryginalnie.
Bardzo fajnie wygląda na czarno-białych zdjęciach, zwłaszcza na jednym, z podchodzenia na Turbaczyk na zakończenie sezonu (czyli gdzieś w połowie listopada, po Wszystkich Świętych) na drugim roku studiów.
Na zbiegu plisek serkowatego dekoltu obowiązkowo pyszniła się mała złota Górska Odznaka Turystyczna (do dużych się nawet nie zabrałam, bo wymagały wycieczek wielodniowych, z obowiązkowymi zaliczanymi punktami pośrednimi… coż za dziecinada, skrzywiła się zbuntowana i obdarzona od zawsze emfatyczno-asertywnym własnym zdaniem B).

W ‚okresie jeleni na rykowisku’ i w kontekście świeżego wspomnienia zeszłosobotniego safari w Richmond – egzemplarz jak ulał (wydziergał).