Nie ma powrotu z Londynu, bym nie uzupełniła przypraw. Naturalnie chińszczyzna i pomysły hinduskie są tam w znacznie większym wyborze i bliżej oryginalnych tonacji smakowych (to, co potrafią zrobić ze zwykłym curry polscy dystrybutorzy woła o pomstę do nieba – i to głosem mocnym i wielkim…)
Naturalnie…
Tyle, że na starożytnej, odziedziczonej po Cioci, półeczce (jeszcze na potrzeby akademikowego żywota) nie ma już naprawdę miejsca.
zabawa polega więc ostatnio na dobieraniu wąskich słoiczków – by się ich zmieściło 4 albo i 5 w jednej przegródce.
I oczywiście wedle częstości użycia trzeba poustawiać.
A potem można już działać. Gorące chilli con carne działa cuda na ciało i ducha przeziębionego ludzia. Nawet gdy ten ludź upierał się przed samym sobą (jeszcze pół godziny przed wzięciem się do działania), że nie ma za grosz apetytu…
Smacznego! Gorącego!
(At least some like it hot).