Jak to się robi na Leskowcu

…nie po raz pierwszy zresztą

nóż

Na początku wszystko jest typowe, by nie rzec – rutynowe. Po pełnym słońca, marszu i kolorów dniu, trójka turystów chce spędzić noc (za jedyne 12 tysięcy od miejsca) w czternastoosobowej sali schroniska Pod Leskowcem. Pani kierowniczka wprowadza gości do rzeczonego apartamentu, mimochodem sprzątając butelki i resztki jedzenia pałętające się w pomieszczeniu. Nie ma się czemu dziwić – w południe poświęcano nieopodal tablicę pamiątkową ku czci Powszechnie Szanowanej Postaci. (Postać w bardziej beztroskich okresach swego życia odwiedzała, jak wieść gminna niesie, okoliczne pagórki i sam obiekt).
Następnie nasi znajomi znajdują nóż*. Niby nic dziwnego bo, jak się rzekło, sypialni nie uprzątnięto zbyt dokładnie. Ale fakt znalezienia tego (dość dużego, a stonowanego kolorystycznie) narzędzia na łóżku i to w ostatniej niemal chwili przed zdeponowaniem tam czyichś szacownych czterech liter, kreuje Hitchcockowską atmosferkę: jest trzynasty października 1990, ergo, nawet niedowiarkom i niewrażliwym na suspens może się coś przydarzyć…

No właśnie – do zadomowionej w międzyczasie (a nawet sprawdzonej na okoliczność występowania innych niebezpiecznych przedmiotów) sali wspólnej wkracza wesoła szóstka nastolatków. Taszcząc bardzo ciężkie plecaki.
Z przebąknięć wynika, że kierownictwo może nie protestować przeciwko konsumpcji balastu… Więcej – prawdopodobnie zechce się do akcji przyłączyć. Krótki dzień wybitnie sprzyja takim upodobaniom i niebawem z jadalni dobiegać zaczynają pierwsze śpiewy.

Nasza trójka, chwytając resztki beskidzkiego dnia na okolicznych polanach i podschroniskowej ławce, nie miałaby nic przeciwko czystszej intonacji i szerszemu repertuarowi biesiadnemu młodzieży. Tak czy inaczej, uwaga skupiona jest na romantyzmie przyrody i wymarzaniu sobie wyrafinowanych koktajli (nie bez zawartości C2H5OH – takimi oto beskidzkimi drogami chadzają ludzkie natchnienia i inne tam inspiracje).
Niebawem zmęczenie bierze jednak górę i trzeba się wdrapać na piętro chybotliwych prycz.
Dokładnie w tym samym czasie bankietująca młodzież zaczyna, z zastanawiającą regularnością i takąż hałaśliwością, nawiedzać pokój. Jako że dziewiątka pozostałych, zmęczonych wędrówką (a i miejskim tygodniem) jednomyślnie zgasiła światło (jest tylko albo i aż 21.30), te cykliczne wejścia przyjmowane są z mieszaniną niepokoju, irytacji i politowania. Nerwowe przeszukiwanie plecaków ma na celu wydobycie z ich czeluści ósmej bądź dziewiątej półlitrówki…

Pierwsza interwencja następuje tuż przed 22.00. Nadrabiający zaburzenia równowagi zdwojoną pewnością mowy młodzieniec reaguje z krańcowym zdumieniem: „Wy chyba pierwszy raz na Leskowcu!” – …no tak, nocą faktycznie pierwszy.
Ale interweniujący turysta za nic ma to okropne zaniedbanie poznawcze i dalej domaga się prawa do ciszy nocnej dla siebie i przyjaciół. Gorzej, pozwala sobie wyrazić pogląd na spożywanie pewnych napojów w obiektach turystyki kwalifikowanej.
„Jutro porozmawiamy, nie próbujcie tylko skarżyć się kierowniczce! Z nami nie wygracie, jesteśmy jej znajomymi!”
Pełne przerażenia odrętwienie (jak wiadomo upośledza a nawet wyłącza percepcję) dane jest potrzebującym snu (lub bodaj jego namiastek) niestety na krótko; następne przypadki hałaśliwych wtargnięć, ekspresji werbalnej oraz sytuacyjnej przywracają szybko właściwe krążenie krwi.

W miarę upływu czasu rozpoczynają się próby finalnego powrotu do sypialni i zdeponowania na pryczach wymęczonych powłok cielesnych. Dwie dziewczyny piszczą z emocji ale przed kawalerami stoją wyzwania nieco innej natury. Podstawowym jest dotarcie na czas do otwartego na oścież okna.
Tymczasem turyści, nie mogąc zasnąć z powodu wciąż zapalającego się światła a także zmagań bliźnich z fizjologią, wdzięczni są niepokornemu interweniującemu za decyzję wyprawy do kierownictwa. Gospodyni obiektu, też zdecydowanie na rauszu, nakazuje młodzieży prędkie wejście na prycze…
I znów to samo. Przy oknie robi się naprawdę ciasno – niesforny turysta dyskretnie wydostaje aparat z plecaka by sprawdzić, czy coś z rozgrywającego się spektaklu byłoby do uchwycenia bez lampy błyskowej.
Nieetyczne zakusy spotykają się z reakcją tyleż błyskawiczną co zdecydowaną:
„Ty!” – podchodzi do pryczy chwiejnym krokiem ale z butną miną młody człowiek – „…dzisiaj jestem pijany ale jutro ci dołożymy!… Jestem synem chemika. (sic!) Nie próbuj zaczynać! Jutro się policzymy”.
I jeszcze parę zgrabnych epitetów.
Wobec skrajnie niesprzyjającej sytuacji zewnętrznej, turysta postanawia przerwać procesy rewindykacyjno-dokumentacyjne, prowadzone w imieniu swoim i pozostałej ósemki…

Z powodu bardzo ograniczonej przestrzeni przy oknie (w stosunku do aktualnych potrzeb), zabrudzeniu ulega koc, jeden spośród tych, które opiekuńcza kierowniczka przyniosła wieczorem swym pupilom. Ale oto wkracza i ona sama. Nie znoszącym sprzeciwu głosem oznajmia śpiącej bądź mocującej się z żywiołem zatrucia młodzieży o zbiorowym pociągnięciu do odpowiedzialności za „przeholowanie czyli… nieumiejętność zachowania się na sali”. W ramach owego pociągnięcia eksmituje jeszcze nie śpiących uczestników libacji (z kocami i poduszkami) do… jadalni. Po pewnym czasie ekipa podporządkowuje się jej groźnemu głosowi. Odporniejsi na działanie alkoholu etylowego udzielają skutecznego wsparcia bardziej zmaltretowanym kolegom i powoli sypialnia pustoszeje. Szefowa nakazuje turystom zamknąć salę od wewnątrz…
Kolejną próbę zaśnięcia udaremnia łomot. Rozzuchwaleni słowami kierowniczki turyści nie otwierają.
„Zielona, przynieś mi moje buty!” (owa dama ‚funkcyjna’ nosiła owego dnia zielony podkoszulek)
„Ty skórkojadzie (pisownia nie ustalona wobec niejednoznaczności wyrazu podstawowego słowotwórczo) – oddaj zaraz dokumenty!” (Ma się tę meldunową władzę, nawet po pijanemu).
Ale rozkaz młodzieńca ma też – najwyraźniej – swą moc: wkrótce, przy pomocy administracyjnego klucza, Zielona wkrada się (bez przesadnej dyskrecji) po zostawiony przez znajomych plecak.

Powoli zapada cisza, przerywana przekleństwami i wybuchami niesnasek wśród stałych bywalców obiektu oraz salwami śmiechu młodzieży z pokoju za ścianą. Ktoś chce się zerwać rankiem na wschód słońca, ktoś inny ogłasza hipotezę, że dotąd nie ma zachodu lecz zawsze jest wschód… Ktoś ripostuje, że wschód już był, teraz pozostał tylko zachód. Przy szmerze tego typu wywodów duża sala obsuwa się w upragniony sen, aby zbudzić się dopiero po świcie…

…który, wbrew defetystom, nastaje o zwykłej dla października porze). Jest, bez żadnych wątpliwości, czternasty.

Podczas tak zwanego wymeldowywania się nasi znajomi wykazują się skrajną bezczelnością: Wobec konkurencyjnych cen w izbie wytrzeźwień postanawiają nie płacić za nocleg. Solidna argumentacja przygotowana na tę chwilę okazuje się, jednakowoż, najzupełniej zbędna. Urzędujący o świcie pan protestuje raczej bez przekonania. Wygłasza tylko opinię iż „to są sprawy między turystami i on nie ma obowiązku w nie ingerować”. W taki to sposób zasada nieingerencji pozwala zaoszczędzić co najmniej 12 tysięcy na twarz oraz spędzić niezapomnianą noc. Czapki z głów (przed nowożytnymi doktrynami dyplomatycznymi i Wersalem jako takim!) A przed Państwem piękny jesienny dzień w Beskidach!…
___
*Ów nóż – zachowany jako corpus delicti – nie został, zbiegiem różnych okoliczności, nigdy przedstawiony managerom urokliwej górskiej placówki (ani też zresztą ich zwierzchnikom na nizinach). Przyniesiony w doliny, służy wiernie już dziewiętnasty rok do krojenia chleba naszego powszedniego… oraz do mniej typowych manipulacji. Jednak w góry i pagóry zabierani są tylko jego składani krewniacy…

© BM 1990

Komentarzy 7 to “Jak to się robi na Leskowcu”

  1. Tom Says:

    Ech, Leeeeskowieeec, jeszcze większa moc wspomnień! 😀

    Nie żebym kogoś przedrzeźniał. 😉

  2. Duchy schroniskowych imprez « przelotnie-pobieżnie-przejściowo Says:

    […] wybitnie sprzyja takim upodobaniom i niebawem z jadalni dobiegać zaczynają pierwsze śpiewy. (Tu całość nocnej przygody w schroniskowej sypialni […]

  3. Tom Says:

    I proszę, Gospodyni nie zauważyła mojego błyskotliwego komcia! 😥

  4. basia Says:

    Aleszszsz zauważyłam i doceniłam… in pectore… 😐

  5. owcarek podhalański Says:

    No bo fto to słysoł, coby na Leskowiec iść trzynostego października 1990 roku zamiast mhmhmmhmhego cerwca 1994 roku? Syn mojego bacy był tamok wroz ze swojom (wte jesce) narzeconom mhmhmmhmhego cerwca 1994 i syćko było w porządku 😀

  6. basia Says:

    Witaj Owczarku Podhalański w ustronnym blogu mym! 🙂

    Na Leskowcu bywałam naprawdę wiele razy. Z czego z nocowaniem ze trzy-cztery.

    Pierwszy raz – jednodniowo w czerwcu (chyba tuż przed połową) 1984 ❗ To miała być wycieczka naszego zastępu harcerskiego, ale, z powodu porannego rzęsistego deszczu, na mcu zbiórki stawiłyśmy się tylko z koleżanką z klasy. I weszłam tam (na Leskowiec) z Ponikwi, taszcząc dość ciężki namiot (na ten niezrealizowany biwak zabrany), itd. Pogoda – od mgły bardzo gęstej do słoneczka nad Skawcami (bo tam zeszłyśmy). I dyskusja o okropnych zomowcach i innych, co to są jako te chabry pośród łanów zboża (bławatki właśnie kwitły jak oszalałe… )

    Byłam tam też z nocowaniem jako współ-opieka klasy licealnej – ze Skawiec po starym szlaku, już zatartym (bo zbiornik w Świnnej Porębie wymusił zmiany zejściowe).
    I raz na jeżynach na okolicznych miedzach (prawie doszliśmy pod sam Leskowiec)… na granicy udaru, bo okropnie gorąca niedziela wypadła, a my po weselisku, niewyspani (potem pod lodowaty prysznic – i na poprawiny 😀 )

    …ale trzynasty października 1990 był faktycznie jedyny w swoim rodzaju 😀

  7. Niezapominajka | przelotnie-pobieżnie-przejściowo Says:

    […] najciekawszym incydentem turystycznym od czasu Jak to się robi na Leskowcu było […]

Dodaj komentarz